Reforma administracyjna z 1999 roku drastycznie zmniejszyła liczbę polskich województw z dotychczasowych czterdziestu dziewięciu (istniejących od 1975) do zaledwie szesnastu. W wyniku tej zmiany trzydzieści jeden miast utraciło status miasta wojewódzkiego, stając się miastami powiatowymi. To właśnie o tych miejscach traktuje książka Filipa Springera „Miasto Archipelag". Autor rusza w drogę po byłych miastach wojewódzkich, odkrywając ich historię oraz zmiany, jakie w nich nastąpiły po ich „degradacji" do roli stolic powiatów. Jak możemy się przekonać w trakcie lektury, losy opisywanych miejsc, mimo pewnych elementów wspólnych (które mogłyby zostać bardziej uwypuklone), znacząco się od siebie różnią.
Książka została napisana bez jakiegoś wyraźnego klucza, co stanowi jedną z jej poważniejszych wad. Jeśli nawet jest w tym szaleństwie jakaś metoda, to autorowi niestety nie udaje się jej jednoznacznie przekazać. Opowieść rozpoczyna się od Koszalina, by szybko przeskoczyć do Leszna, a następnie aż do Zamościa, by dopiero po kilku dalszych rozdziałach wrócić na północ, do Słupska. Odwiedziny w konkretnych miastach poprzetykane są notatkami z podróży mającymi pokazać, że dotarcie do opisywanych miejsc to nie zawsze łatwa sprawa, a wyruszając w drogę, powinniśmy się spodziewać wielu absurdów (o szoku kulturowym nie wspominając) rodem z poprzedniej epoki. „Cała ta historia pachniała trochę średniowieczem" (s. 61) zauważa Springer opisując dość kuriozalne przyłączenie do Elbląga wsi Próchnik, która stała się tym samym najbardziej oddaloną od centrum dzielnicą miasta.
Charakterystyczne jest to, że pisząc o różnych miastach, Springer zwraca uwagę na różne elementy, a co za tym idzie: rozdziały im poświęcone są wyjątkowo odmienne od siebie. Niekiedy autor przygląda się ich historii, innym razem opisuje wędrówki, jakie po nich odbył, przypadkowe spotkania i spostrzeżenia. Ta różnorodność stanowi jeden z najlepszych elementów książki, gwarantujący nie tylko wciągającą lekturę (nigdy nie wiemy, co czeka nas w kolejnym rozdziale), ale też ukazujący, że autor doskonale się czuje w różnych odmianach reportażu. Widać to na samym początku, gdy, w rozdziale poświęconym Koszalinowi, Springer oddaje głos jego niegdysiejszemu mieszkańcowi, Rudolfowi Clausiusowi w krótkiej, fabularyzowanej opowieści o niebie nad miastem. Innym razem z powodzeniem łączy historię Zamościa, jego powstania i późniejszych przemian, z tym, co dzieje się tam obecnie.
Nie każdemu miastu poświęca jednak Springer tyle samo miejsca, co innym. Ciężko wyraźnie ocenić, co powodowało takimi, a nie innymi wyborami. Są jednak rozdziały, w których o historii, przemianach i współczesnych dylematach możemy poczytać bardzo wiele (Elbląg, Nowy Sącz, Chełm) oraz takie, które przewijają się w tle głównych opowieści, nie doczekawszy się nawet pełnych rozdziałów poświęconych im samym (tak jest z Krosnem, Przemyślem czy Suwałkami). Choć autor odnajduje także w tych miejscach wiele ciekawych historii, to jednak nie można oprzeć się wrażeniu, że potraktowano je trochę po macoszemu, zbierając je razem pod różnymi tematami przewodnimi. Przykładowo rozdział zatytułowany „Klęski w dziejach miasta" (poświęcony Radomiu, Lesznie, Pile, Legnicy i Kaliszowi) prezentuje rozmaite kłopoty, z jakimi musiały borykać się te miejsca, od Leszna, spalonego przez Polaków w trakcie potopu szwedzkiego, przez złupione i zrujnowane przez sowietów Piłę i Legnicę, po ogarnięty „Kaliszmarem" („wszechogarniająca, przemożna niemoc, która od lat rządzi miastem" s. 56) Kalisz.
W wielu przypadkach opowieść o konkretnych miastach stanowi jedyne przyczynek to przedstawienia czytelnikom bardziej uniwersalnych (co nie znaczy dobrych) zmian, jakie dotknęły byłe stolice województw. Tak jest w rozdziale „Reforma" opowiadającym historię Białej Podlaskiej, Elbląga i Łomży oraz administracyjnych przemian, jakie przyniósł ze sobą rok 1999, spychając je na drugorzędne miejsce w województwach, z którymi mieszkańcy nie zawsze czuli się w jakikolwiek sposób związani. Nie inaczej jest w „Gdzie straszy", rozdziale będącym wędrówką po Włocławku, Wałbrzychu i Częstochowie i tamtejszych dzielnicach nędzy. „Wszystkie te miejsca łączy zaniedbanie, gryzący, żółty dym wydobywający się z kominów i fakt, że każde z nich można powiązać z jakimiś przemysłowymi ruinami, które na pewno zarastają chwastami gdzieś w pobliżu" (s. 164) zauważa autor, zwracając jednocześnie uwagę, że takie miejsca można znaleźć w praktycznie każdym miejscu jego Archipelagu.
Nie da się bowiem ukryć, że jednym z dominujących elementów przedstawionej rzeczywistości „Polski mniejszych miast" jest przygnębienie, rozczarowanie i brak perspektyw. Te elementy zdają się łączyć praktycznie wszystkie opisywane w książce miejsca, zarówno w warstwie narracyjnej, jak i statystycznej (niekiedy Springer wraca do przedstawionych na pierwszej stronie statystyk obrazujących zmiany w liczbie mieszkańców poszczególnych miast w latach 1975, 1999 i 2015). Z nielicznymi wyjątkami, takimi jak Leszno czy Siedlce, ostatnie dwie dekady przyniosły dramatyczny spadek populacji tych miast i nie wydaje się, by ta tendencja miała ulec zmianie w najbliższej przyszłości. Dla niektórych ten stan jest bezpośrednio związany z podrzędnym stanem ich miast po reformie, a powrót do statusu stolicy województwa byłby w stanie naprawić wszystkie dotychczasowe niepowodzenia.
Są jednak przykłady, które pokazują, że zmiany, jakie nastąpiły po 1999 roku nie zawsze musiały być złe. Jednym z głównych przykładów jest Bielsko-Biała, miasto śmiało konkurujące z wieloma stolicami województw pod względem stopy bezrobocia, zadowolenia mieszkańców czy atrakcyjności dla biznesu. To samo można powiedzieć o Nowym Sączu, który uchodzi dziś za „miasto milionerów" (p. 85). Stanowią one jednak wyjątki od reguły i jedno, czego oczekiwać nie powinniśmy, to optymistyczna prognozy na rozwój mniejszych polskich miast.
Przed wyruszeniem w drogę Springer zauważył we wstępie: „Mam więc coś na kształt planu (który wkrótce się rozpadnie) i coś na kształt mapy. Wszystko, czego trzeba, by wyruszyć w coś na kształt podróży" (s. 11). W efekcie powstało coś na kształt ciekawego reportażu, który mógłby jednak być o wiele lepszy, o wiele bardziej dociekliwy i, co chyba najważniejsze, o wiele lepiej skonstruowany. Nie oznacza to, że „Miasto Archipelag" jest książką złą. Czyta się ją z zainteresowaniem dzięki różnorodnemu spojrzeniu na odwiedzane przez autora miejsca, ciekawostkom, jakie wplata w swoją opowieść i przede wszystkim dzięki nietypowej tematyce całego reportażu.